W sieci rozsyłany jest wpis Agnieszki Chyrc z Lubuskiego, że „od 4 godzin nie możemy zdać protokołów, urzędniczka trzepie, celowo nie pozwalają rozliczyć się komisjom. Czemu? By minęło 24 h i uwalić co się da. To sabotaż!”. No i na koniec oczywiście oskarżenie pod adresem „pisowskich służb”.
Tak się składa , że zgłosiłem się do pracy w komisji i wbrew swojej woli zostałem przewodniczącym, bo nikt nie chciał tej funkcji przyjąć (zgłosiłem się, żeby zobaczyć jak „fałszuje się wybory”, bo D. Tusk twierdził, że zostaną sfałszowane:-). Potwierdzam, że w urzędach gmin członkowie komisji przeżyli horror , tylko że to nie wina „pisowskich służb” a trzech rzeczy: ogromnej frekwencji, za małej liczby urzędników do obsługi komisji i złej organizacji pracy okręgowych komisji wyborczych w dniu przyjmowania sprawozdań komisji obwodowych, za którą odpowiadały samorządy. Ale po kolei.
Już po szkoleniu członków obwodowych komisji wyborczych w olsztyńskim ratuszu zdałem sobie sprawę ze skali wyzwania i ogromu pracy, która nas czeka, gdyż do wyborów do Sejmu i Senatu doszły cztery pytania referendalne. Ponadto badania potwierdzały, że będzie rekordowa frekwencja, największa od 1989 roku (wówczas 63%, teraz prawie 74%). Dlatego zadzwoniłem do urzędnika wyborczego w ratuszu prosząc o powiększenie składu komisji o jedną osobę. Okazało się to niemożliwe. O liczbie członków komisji decyduje liczba uprawnionych do głosowania. W moim obwodzie nr 28 (rejon Dworcowej i Towarowej) uprawnione były 783 osoby i i komisja mogła liczyć maksymalnie 7 osób. Jedna osoba się wycofała i musiałem same znaleźć zastępcę, bo ratusz już nie miał nikogo z listy rezerwowej.
Nasza praca zaczęła się w sobotę 14 października rano. Przydzielono nam lokal w prywatnym Zespole Szkolno-Przedszkolnym ABSOLWENT przy ul. Jasnej 2 w Olsztynie. Poprzednie wybory odbywały się w lokalu Urzędu Celnego przy ul. Dworcowej. Nie wiem z jakiego powodu zmieniono lokal? Ten, który dostaliśmy od dyrekcji był stanowczo za mały. Do tego, gdy przybyliśmy w sobotę pomieszczenie nie było przygotowane. Sami musieliśmy powynosić sprzęty przedszkola itp. Z trudem na tej małej przestrzeni wcisnęliśmy dwa stoły, dwa przepierzenia dla wyborców i urnę. Budynek nie został udekorowany flagami. Nie było też w salce godła Polski. Po godło sam pojechałem do ratusza i je zawiesiłem.
Przeliczenie dostarczonych głosów, wywieszenie obwieszczeń, przygotowanie sali zajęło nam prawie 3 godziny.. W niedzielę zaczęliśmy pracę od 6.00 rano, ponowne liczenie kart, stemplowanie, opieczętowanie urny itp. Już po godzinie 6 rano zgłosił się mąż zaufania reprezentujący Komitet Obywatelski, co jeszcze bardziej ograniczyło przestrzeń małej salki.
Zaraz po siódmej mieliśmy już pierwszego wyborcę. Po godzinie pracy zaczęliśmy marznąć. Wiadomo, prywatna szkoła, więc ogrzewanie wyłącza się na weekend . Interweniowałem w ratuszu, oddzwonili, że właścicielka obiecała włączyć, ale oczywiście nie włączyła. I dobrze! Bo jak zaczął się „młyn”, to szybko zrobiło nam się gorąco.
Wyborcy pomstowali na nas, za tak małą salkę i tłok. Do niektórych nie dotarła informacja, że zmieniono lokal i jechali na Dworcową, tam z komunikatu na drzwiach dowiadywali się, że lokal jest na Jasnej 2, więc swoją frustrację wyładowywali na nas.
Na szczęście nie było agresji wobec nas z powodu referendum, czego doświadczyła moja żona, która pracowała w komisji w Gutkowie. Wyborcy, którzy nie zgłosili, że nie chcą karty do referendum, po ich wydaniu wraz z kartami do sejmu i senatu atakowali żonę z agresją, gdy za przepierzeniem zorientowali się, że dostali też kartę referendalną: „Co mi tu pani dała?! Ja nie chcę karty do referendum!”
Na szczęście w moim obwodzie ludzie z bloków mieli wyższą kulturę od zamożnych mieszkańców osiedli willowych w Gutkowie i większe przygotowanie, bo od razu informowali „proszę bez referendum”, co członkowie komisji od razu odnotowywali w uwagach. Ale jak się po godz. 12.00 okazało na konferencji PKW, która podała frekwencję na godzinę 12.00 w kraju (ponad 22%, w mojej komisji ponad 25%), byliśmy pod tym względem wzorową komisją, bo jak poinformowali członkowie PKW na konferencji prasowej, do PKW wpłynęło mnóstwo skarg, że członkowie komisji zaczynali kontakt z wyborcą od pytania „bez referendum?” albo „nie chce pani/pan karty do referendum?”
Mieliśmy tylko krótkie momentu wytchnienia, na wyjście do toalety, bo fale wyborców płynęły za falą. Do tego doszedł problem, bo małżeństwa albo rodziny wchodziły razem za osłonkę. Mąż zaufania zwrócił mi uwagę, żebym reagował. Jak zacząłem prosić, żeby wchodzić pojedynczy, bo tajność głosowania, starsze małżeństwa wkurzały się na mnie „Panie, ja z żoną 60 lat śpię w jednym łóżku, niech pan nas zostawi” – odpowiedział zły mąż.
Zadzwoniłem więc do ratusza, do urzędnika wyborczego, co mam robić? Mądrze i życiowo poradził: „Informować, ale się z ludźmi nie szarpać. Uszanować ich wolę”. Tak zrobiłem, głośno przypominałem, że obowiązuje tajność głosowania i wchodzimy pojedynczo, nie parami, ale z reguły byłem ignorowany przez starsze małżeństwa. Na szczęście Mąż zaufania też okazał się normalnym człowiekiem.
Zdarzyli się starsi wyborcy, na szczęście wyjątkowo rzadko, którzy nie mieli „zielonego pojęcia”, jakie partie startują i o co w tym wszystkim chodzi. Pytali więc członków komisji, co oni mają z tymi kartami zrobić? Tłumaczyliśmy, że tylko w jednej kratce mogą postawić krzyżyk, żeby głos był ważny „Ale w której?” „To już pani/pan musi zadecydować”.
Tuż przed zamknięciem lokalu przyszła schorowana starsza pani o kulach, z ogromną przepukliną. Szła z Urzędu Celnego pieszo, bo nie wiedziała, że został zmieniony lokal. Gdy dotarła, była wyczerpana. Do tego okazało się, że nie może zagłosować, bo nie zgłosiła się wcześniej po zaświadczenie do ratusza. Oświadczyła, że ona nie ma sił i nie opuści lokalu, chyba że ją odwieziemy do schroniska dla bezdomnych przy Towarowej. Zadzwoniłem do ratusza, odpowiedzieli, żebym wezwał karetkę. Uznaliśmy, że to bez sensu, żadna karetka nie przyjedzie i sam odwiozłem panią do schroniska.
No i zaczęło się liczenie głosów. Na szczęście trafili mi się bardzo pracowici i sympatyczni członkowie komisji. Przed otwarciem urny ostrzegłem w żartach, przed próbami „fałszowania wyborów” metodą na Newsweeka (pamiętacie tę okładkę tygodnika już redaktora naczelnego Tomasza Sekielskiego, ze zdjęciem palca z narysowanym długopisem krzyżykiem? Jak można mieć czytelników za takich idiotów?!). Zapewniam was, że nie ma ani możliwości, ani czasu na jakieś fałszowanie. Każdy z członków komisji reprezentował inny komitet wyborczy, dodatkowo w naszej komisji cały czas podczas liczenia patrzył nam na ręce Mąż zaufania z KO oraz pani obserwatorka z KODu.
Zaczęliśmy maraton liczenia głosów, najpierw liczbę wydanych kart poprzez policzenie podpisów na spisach wyborców, potem liczenie kart nie wykorzystanych. Niestety, mimo kilkakrotnego liczenia podpisów, po wyjęciu kart z urny, dodaniu kart nie wykorzystanych ciągle różnica wynosiła 3. Uznaliśmy, że musieliśmy się o te 3 karty pomylić się przy liczeniu otrzymanych kart i takie wyjaśnienie wpisaliśmy do protokołu.
Na każdym etapie liczenia głosów z uwagi na coraz większe zmęczenie członków komisji były różnice w 1, 2 do trzech głosów. W kilku przypadkach, po trzykrotnych przeliczeniach, poddawaliśmy się. Na szczęście przewidziano takie przypadki, że komisja mogła pomylić się przy liczeniu kart dostarczonych, albo komuś z członków komisji przy wydawaniu kart dwie się skleiły, albo ktoś z wyborców wyniósł kartę.
Głosów nieważnych, bo ktoś nie zaznaczył żadnej kratki, albo postawił „iksa” w kratkach w każdej partii, albo pozostawił całą kartę pustą, było zaledwie kilka.
Gdy już policzyliśmy wszystko i doszło do drukowania protokołu, system odmawiał drukowania, bo wykrywał błędy w liczeniu. Ponownie więc musieliśmy szukać brakującej karty, co czasami przypominało szukanie „igły w stogu siana”. W końcu system przyjął raporty z „zastrzeżeniami”.
Na koniec, ponad godzinę zajęło nam pakowanie worków. Każdy rodzaj kart trzeba było zapakować oddzielnie. Każdy z czterech worków miały trafić inne materiały. Potem, w ratuszu, okazało się, że Protokół zdawczo-odbiorczy wprowadzał w błąd. Według instrukcji kopie protokołów należało zaplombować w worku, natomiast na miejscu okazało się, że trzeba mieć je ze sobą, więc trzeba było rozcinać plomby itp.
Baliśmy się, że nie skoczymy pracy i przyjdą przedszkolaki, ale udało się przed godziną 6 opuścić lokal. Do ratusza z protokołami pojechałem z Wiceprzewodnicząca Anią, przesympatyczną i pracowitą matką 4 dzieci. Ania została na dole przy workach a ja pojechał na II piętro, by zdać protokoły. Na korytarzu przede mną było około 15 komisji. Zapytałem, kto jest ostatni? Rękę podniósł atletycznie zbudowany mężczyzna, co później mi pomogło. Usiadłem obok niego.
Jednak z każdą chwilą przybywały kolejne komisje, w holu robił się coraz większy tłok. Przybywający od razu kierowali się do drzwi i pchali się do środka z pominięciem kolejki. Przy drzwiach, przy których stało dwóch portierów ratuszowych zaczął kłębić się tłum. Ludzie, którzy do tej spokojnie siedzieli, niektórzy drzemali, zekając na swoją kolej, poderwali się, zaczęli protestować. Ja też się poderwałem z mężczyzną, który był w kolejce przede mną i ruszyliśmy pod drzwi, torując sobie drogę przez tłum, a w zasadzie za taran robił mężczyzna przede mną, bo zrozumieliśmy, że jak się nie przebijemy, to wejdziemy nie wiadomo kiedy.
Wybuchła awantura pomiędzy tymi, którzy przybyli wcześniej, a tymi, którzy właśnie przybyli. Ludzie zmęczeni całodobową, w tym całonocną pracą „padali na pysk”, więc zaczęły puszczać nerwy. Tym bardziej, że sprawdzanie protokołów każdej komisji trwało godzinę, gdyż były tylko trzy stanowiska urzędnicze i panie urzędniczki też pracowały całą noc i też były zmęczone. Do tego dochodziły nasze krzyki i awantury z poczekalni, bo drzwi były otwarte.
Ratusz wezwał Straż Miejską. Strażnicy zamknęli drzwi i rosły wysoki strażnik je zablokował. Jedyny gest ze strony ratusza, to było dostarczenie oczekującym wody do picia. Sterczałem więc w tym wściekłym, coraz bardziej agresywnym tłumie, kurczowo trzymając się framugi drzwi. Omal nie zemdlałem, z braku powietrza. Po godzinie takiego stania w ścisku, wreszcie o 11.00 godzinie zostałem wpuszczony,. Dwie kobiety, które przybyły pół godzinie po mnie rzuciły się na mnie i oskarżały, że byłem po nich i się "wepchnąłem". Nas szczęście inni kolejkowicze potwierdzili, że wchodzę zgodnie z miejscem w kolejce.
Wszedłem do sali 219 „na ostatnich nogach”. Urzędniczka też była zmęczona, ale miła i bardzo chciała pomóc. Ewidentnie trzy stanowiska do przyjmowania sprawozdań od komisji, to było stanowczo za mało. Wytłumaczyła na czym polegają błędy. Już nie odsyłała nas do przedszkola, co było niewykonalne, gdyż tam już przebywały dzieci. Musiałem ściągnąć do ratusza pozostałych członków komisji do podpisania poprawionego protokołu. Musieliśmy poczekać, aż przy stoliku naszej pani urzędniczki ponownie zwolni się miejsce, bo tylko ona mogła nasze poprawki przy pomocy informatyka wprowadzić do protokołu. Było troje informatyków. Ale akurat dwóch zrobiło sobie przerwę śniadaniową, więc czekanie wydłużyło się. Gdy wyszliśmy z sali 2019 po godzinie 12. czyli ja po 6 godzinach w ratuszu, w poczekalni nadal kłębił się tłum.
Toteż pani Agnieszko Chyrc, to nie „wina „pisowskich służb”, że przeżyliśmy horror i upokorzenie za naszą ciężką i odpowiedzialną pracę, że w ratuszach zamieniono nas w stado agresywnego bydła. Wystarczyło, żeby pan prezydent Olsztyna Piotr Grzymowicz pomyślał o zwiększeniu liczby urzędników wyborczych przyjmujących i poprawiających sprawozdania komisji, a jak nie dysponował nimi, to wystarczyło, żeby portier każdemu z przybywających członków komisji wręczał numerek z pieczątką urzędu albo uruchomił kolejkomat, którymi ratusz dysponuje.
(Dodam pani Agnieszko Chyrc, że olsztyńskim samorządem rządzi PO, a nasz prezydent, jest chyba najbardziej antypisowski ze wszystkich włodarzy gmin w woj. warmińsko-mazurskim, tak jak w Lubuskiem, w którym samorządem też rządzi PO).
Każdy z nas, po godzinie siedzenia w poczekalni, zorientował się, że wejdzie na salę, tak jak ja, dopiero po 4 godzinach. Mógłby w tym czasie w domu odpocząć, zjeść coś i wrócić. A tak został mi po tych wyborach, oprócz wyczerpania, które minie, niesmak i frustracja, że doznałem znów, jak w PRL, stanu zbydlęcenia.
Nie zgadzam się też z panią Agnieszką Chyrc, że urzędnicy "trzepali" komisje. Rozumiem urzędników wyborczych z ratusza, bo jak przepuszczą sprawozdanie z ewidentnymi błędami, to sędzia wyborczy ich i tak nie przyjmie i wezwie komisję do ponownego przeliczania głosów.
W sumie przepracowałem: I spotkanie w ratuszu, wybór przewodniczącego i wiceprzewodniczącego komisji – 2 godziny, II spotkanie – szkolenie komisji od 8 rano do 11.00, a więc 3 godziny, sobota – 3 godziny, niedziela i poniedziałek 24 godziny razem 32 godziny. Jako przewodniczący dostanę 800 zł = 25 zł/godz. Członkowie po 600 zł czyli 18,75 zł za godzinę. Dużo to czy mało za taki wysiłek? W sam raz, gdyby było o jednego członka komisji więcej przy takiej frekwencji i gdyby do odbiorów protokołów skierowano więcej urzędników i zorganizowano system kolejkowy w ratuszu.
Adam Socha
https://www.debata.olsztyn.pl/wiadomoci/polska/8857-jak-falszowalem-wybory-czyli-horror-w-olsztynskim-ratuszu-najnowsze-slajd-kafelek.html